Zrobić sobie wakacje w podróży to dobra rzecz. Długotrwałe podróżowanie potrafi naprawdę zmęczyć. Kiedy chodzi się od roku w dwóch parach spodni na zmianę, z kosmetyków używa się wyłącznie mydła, kremu z filtrem oraz pasty, a jednym z marzeń jest własny prysznic zaczyna tęsknić się za uporządkowanym życiem, kiedy codziennie chodzi się do tej samej piekarni po bułki i śpi na tym samym łóżku. Roweru też się ma czasami serdecznie dość, zwłaszcza kiedy trzeba posadzić na siodełku mocno już obolałe pośladki. Nam takie wakacje w podróży wypadły jakby przypadkiem. Od kiedy za nasz następny cel obraliśmy Australię postanowiliśmy dotrzeć tam z międzylądowaniem w domu. Trzymiesięcznym. W sam raz żeby się przygotować do następnego etapu, ale także znaleźć czas na nadrobienie zaległości we wpisach na stronę. Rozpoczynamy zatem serię wpisów zaległych. Na początek najbardziej zaległe statystyki. W kolejnych odsłonach będą zdjęcia z Kolumbii i statystyczne podsumowanie etapu amerykańskiego naszej podróży. Jednym słowem będzie się działo!
W mieście jest jeszcze gorzej. Samochody ciągle skaczą z pasa na pas, blokują się wzajemnie (ktoś rozmawia z kierowcą, ktoś wsiada/wysiada na środku jezdni), trąbią jak opętani i oczywiście pędzą na złamanie karku. Prawy skraj jezdni, zazwyczaj używany przez rowerzystów, to istny tor przeszkód. Głównie za sprawą autobusów i taksówek, które ten pas traktują jak miejsce swobodnego zatrzymywania się. Wymijając stojących trzeba nie tylko uważać na śmigające na lewym pasie auta, ale także strzec się wjechania w nagle otwarte z prawej strony drzwi. W czasie, kiedy akurat nie trzeba nikogo omijać, też nie można się nudzić. Ciągłe klaksony i okrzyki, a czasem trafia Cię skórka pomarańczy (lub coś gorszego) wyrzucona z okien przejeżdżającego obok autobusu. I tak jedzie się z duszą na ramieniu, a znaki przy drodze nawołują przechodniów by strzegli swego życia. Czy ktoś tu myśli o rowerzystach?
Mieliśmy możliwość zaobserwowania jak rowerzyści jeżdżą po Limie. Bez gwizdka tu się nie wsiada na siodełko. Pomimo tego, że wszystkie „lepsze” dzielnice zaopatrzone są w ścieżki rowerowe nie można oczekiwać respektowania praw cyklisty poza nimi.
Dużą część października spędziliśmy w stolicy Peru, za sprawą uruchomionej lawiny paczek, które miały tu do nas napływać. Po straceniu wielu nerwów, skłóceniu się z konsulem w polskiej ambasadzie, wydaniu większej niż oczekiwanej sumy pieniędzy i wielu innych perypetiach zostaliśmy ekspertami w sztuce niełatwej i niemałej, jaką jest odbieranie paczek w Peru. W całym procesie oczekiwania, jeżdżenia po urzędach celnych, załatwianiu papierów i innych formalnościach wspierała nas coraz liczniejsza grupa znajomych rodaków i polonofilów. W ciągu kilku tygodni rozpracowaliśmy niemal całe polskie podziemie Limy. A składają się na nie postaci nieszablonowe. Jest to, między innymi pan Mireczek, językoznawca i pasjonat kultury indiańskiej, który przyjechał na miesięczną wyprawę do Peru… 6 lat temu. Jest też Cecylia, Peruwianka, która za ubiegłego ustroju studiowała w Krakowie i do tej pory posługuje się płynną polszczyzną. Cecylia jest istną kopalnią anegdotek z okresu pobytu w Polsce i z lat późniejszych – o licznych Polakach, którzy przewinęli się przez jej gościnny dom. I na koniec prawdziwy anioł, nie dziewczyna, czyli Dominika. To jej i jej chłopakowi Rayowi zawdzięczamy najwięcej. Domi jest książkowym przykładem młodego polskiego pokolenia zakochanego w Ameryce Południowej z wzajemnością. Dokonywała cudów żeby pomieścić nas z całym majdanem w swoim mikroskopijnym pokoiku, za co będziemy jej dozgonnie wdzięczni.
Wyjechaliśmy z Limy do Trujillo z zamiarem odwiedzenia tam sławnej casa de cyclista działającej nieprzerwanie od wielu lat. Czekała nas tu tragiczna wiadomość. Cyklistka z Belgii, którą poznaliśmy w La Paz, a później przelotnie widzieliśmy w Cusco, zginęła miesiąc wcześniej 50 km od Trujillo. Wraz z mężem wybrali się tandemem w podróż poślubną. Tego dnia mijaliśmy miejsce tragedii nie zdając sobie sprawy, z tego, co się tam wydarzyło. Nazajutrz był Dzień Wszystkich Świętych, a nasze myśli zdominowały rozmyślenia jak mały wpływ mamy na to, co nas spotyka w drodze. Już wcześniej postanowiliśmy resztę wybrzeża Peru przejechać autobusem ze względu na kończącą się wizę. Teraz ta decyzja nabrała dla nas nowego sensu. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić Peru.
Ilość km przejechanych – 596 km (łącznie 10675 km)
Najdłuższy odcinek dzienny –114 km
Ilość dni 100km+ – 3
Ilość dziur w dętkach – 1A (łącznie 8 A, 8 M)
Ilość wyrwanych zębów – 1M
Liczba noclegów na łóżku –23
Liczba noclegów pod namiotem – 5
Liczba spotkanych podróżników rowerowych – 1 Belgia– spotkany ponownie po Ushuaia
Najdłuższy okres bez prysznica – 3 dni
– Czy u was w Polsce są pingwiny (hiszp. pinguinos)?
– Nie, odparł mu Mateusz, ale są bocianos.
W Ekwadorze stanęliśmy najwyżej w swoim życiu i jednocześnie najdalej od środka ziemi. Wspinaczka na ekwadorski najwyższy szczyt nie wymagała takich umiejętności technicznych jak góry w Boliwii, największą przeszkodą do jego zdobycia był … przewodnik. Przepisy w Ekwadorze zabraniają wspinania się bez licencjonowanego przewodnika, co oficjalnie ma zapewnić większe bezpieczeństwo, a realnie służy wyciąganiu kolejnych dolarów z kieszeni turystów. A przewodnicy to nie zawsze pasjonaci gór i swojej profesji. Nasz na przykład, na co dzień był piekarzem i najbardziej zależało mu na jak najszybszym powrocie do domu. Trudno mu się dziwić, jeśli na szczycie Chimborazo był już ponad 200 razy… W pewnym momencie obawialiśmy, że będziemy musieli ściągać go w połowie drogi. Ale ostatecznie jakoś doturlaliśmy się razem na szczyt i mogliśmy podziwiać chmury ścielące się u naszych stóp.
Po osiągnięciu najwyższego punktu Ekwadoru zjechaliśmy na wybrzeże. Droga, choć pozbawiona dużych wzniesień okazała się dużo mniej przyjemna niż podążająca wzdłuż Andów Panamericana, ale u jej celu czekał już ocean.
Ilość km przejechanych – 752 km (łącznie 11427 km)
Najdłuższy odcinek dzienny – 126 km
Ilość dni 100km+ – 1
Ilość dni przejechanych w deszczu – 7 (do tej pory od początku podróży 12)
Ilość dziur w dętkach – 0 (łącznie 8 A, 8 M)
Liczba noclegów na łóżku –25
Liczba noclegów pod namiotem – 1
Litry wypitej coli – 34,7
Ilość zjedzonych bananów – 116
Najwyżej byliśmy na – 6300 m n.p.m. NOWY REKORD
Dni powyżej 4 tyś – 3
Dni powyżej 3 tyś – 3
Liczba spotkanych podróżników rowerowych – 1 Belgia– spotkany ponownie po Ushuaia i Peru
Najdłuższy okres bez prysznica – 3 dni
Bardzo ciekawy blog, no i gratuluję wytrwałości w tej wspaniałej pasji.
Genialne zdjecia i swietny tekst! Już…chciałbym tam pojechac w…Wasze ślady! :-)
Wakacje od wakacjii…marzyliśmy o nich po 9 rowerowych miesiącach spędzonych w Azjii…Australia nadawała sie do tego wyśmienicie :-)